Dylematy fotoreportera

18 maja 2011 • Etyka Dziennikarska • by

Każdy fotoreporter ma swoją opinię na temat potrzeby publikowania zdjęć przedstawiających okrutne obrazy lub trudne sytuacje.

Niewielu z nich stwierdza po prostu – „To tylko moja praca”. Temu zajęciu znacznie częściej towarzyszy silne poczucie ludzkiej solidarności, które bywa sprzeczne z obowiązkiem opowiadania historii za pomocą zdjęć. Co oczywiste, zdarzają się sytuacje, w których dziennikarze muszą dokonać wyboru, decydując, czy ważniejsze jest relacjonowanie wydarzeń, czy udzielenie pomocy tym, którzy jej potrzebują. To, co dzieje się w takich chwilach, może całkowicie odmienić życie. Szerzej o tym zagadnieniu, na podstawie swoich doświadczeń z Bliskiego Wschodu, opowiada nam Alessio Romenzi, fotoreporter pracujący w najbardziej zapalnych punktach świata.

– Co skłoniło Cię do wyboru właśnie tego zawodu?

– Bardzo trudne pytanie… Nie mam zbyt długiego stażu – w Libii zdobywałem swoje pierwsze doświadczenia w fotografii wojennej, a jako fotoreporter pracuję od trochę ponad roku. Co więcej, nie najlepiej radzę sobie ze słowem, tak pisanym, jak i mówionym. Zanim odpowiem na to pytanie, proszę pozwolić, że wyjaśnię kilka rzeczy: moja praca nieprzypadkowo związana jest wyłącznie z obrazami. Na początku specjalizowałem się w wydarzeniach sportowych, szczególnie zawodach jeździeckich. W 2008 roku podjąłem studia magisterskie z fotoreportażu w ISFCI w Rzymie. One otworzyły mi oczy na nowe możliwości związane z moim fotografowaniem. Zyskałem umiejętność przywoływania tego, co zobaczyłem, przy użyciu nowego, innego języka, często w niebezpiecznych okolicznościach i w bardzo krótkim czasie. Mogłem pokazywać ludziom rytm i energię nadające kształt każdemu dniu, a także mojemu życiu, zawodowemu i prywatnemu; miejsca, gdzie jedyną słuszną rzeczą jest po prostu przekazywanie światu tego, co się widzi. Bliski Wschód to dla mnie prawdziwy poligon doświadczalny, tak pełen przeciwieństw i bodźców, że nauczył mnie więcej, niż zrobiłaby to jakakolwiek szkoła. Można powiedzieć, że to jest miejsce, w którym naprawdę zacząłem pracować jako fotoreporter. Bardzo możliwe, że tylko w tych szerokościach geograficznych pojawia się w człowieku pytanie, czy powinien pokazywać swoje zdjęcia bez łagodzenia ich przekazu i wkraczania w jego treść. Trzeba dodać, odnośnie Afryki Północnej, że reporterów i pracowników organizacji humanitarnych zaczyna łączyć nowy rodzaj relacji, który powoduje pewne zbliżenie tych odmiennych działań. I dla jednych, i dla drugich stwarza to nowe obowiązki i możliwości działania.

– Czy kiedykolwiek zdarzyła się sytuacja, w której musiałeś wybierać między wykonywaniem swojej pracy a udzieleniem komuś pomocy?

– Tak, i nie mam żadnych wątpliwości. Przede wszystkim jestem człowiekiem, więc kiedy moja pomoc była rzeczywiście potrzebna, odkładałem na bok aparat fotograficzny i robiłem to, co trzeba było zrobić, tracąc zapewne jedno czy dwa świetne ujęcia. Z całą pewnością nie żałuję tego.

– Niektórzy nie tylko fotografują i ukazują obraz wojny, ale także mediują między dwoma stronami konfliktu. W Jerozolimie amerykańska organizacja pozarządowa, Search for Common Ground, stworzyła internetowy kanał informacyjny, Common Ground News Service. Służy on monitorowaniu arabskich oraz izraelskich doniesień dziennikarskich i znajdowania tych, które przedstawiają rozwiązania lub inicjatywy pokojowe. Później są one rozpowszechniane wśród ludności. Czy takie organizacje są rzeczywiście pożyteczne? Czy tego rodzaju łączenie różnych profesji nie niesie ze sobą ryzyka?

– Znam ten rodzaj organizacji i wspomniany kanał informacyjny. Projekt Search for Common Ground mógłby nawet być przydatny, pomagając kształtować opinie, ale wśród chaosu i nadmiaru wiadomości dostarczanych przez media, zawsze dobrze jest, jeśli końcowy odbiorca może czerpać wiedzę z wyważonych informacji. W końcu to właśnie odbiorca określa ich przydatność. Jeśli chodzi o łączenie różnych profesji, moje zdanie jest jasne. Ja również dzielę swój czas między pracę dla AFP (agencja prasowa – przyp. red.), jako korespondent-freelancer, i dla organizacji pozarządowych lub tych funkcjonujących w ramach ONZ na terytoriach izraelsko-palestyńskich. Pracuję zarówno w Izraelu, jak i na Zachodnim Brzegu czy w Gazie.

– Byłeś także w Egipcie i Libii.

– Tak. Tam pierwszy raz zmierzyłem się z wydarzeniami, które znajdą się w podręcznikach historii. Nie wystarczy powiedzieć, że było ciekawie być świadkiem tych doniosłych wydarzeń, przeżywać te chwile, oddychać tamtym powietrzem. Cały byłem zanurzony w morzu emocji, których wcześniej nawet nie mogłem sobie wyobrazić, a robienie zdjęć – to było aż zbyt proste. Tym, którzy pytają, co jest ciekawego w byciu miażdżonym przez tłum na Placu Tahrir albo jak to jest przebywać na obszarze zagrożonym libijskimi bombardowaniami, odpowiadam, że to są najbardziej ludzkie i prawdziwe sytuacje, jakich doświadczyłem. Te wydarzenia tworzą ludzie, których uważam za „nagich” przez to, że ich intencje są tak jasne. W ich oczach, a czasem i w ich brawurze, była tylko chęć osiągnięcia celu, pragnienie wolności. Mówię o ludziach skłonnych ryzykować swoim życiem, aby uzyskać to, czego chcą, zdolnych nawet do samospalenia przed obiektywem aparatu.

– Czy ci ludzie robiliby to także, gdyby obiektywy kamer i oczy świata nie były zwrócone w ich kierunku?

– W Libii widzieliśmy ludzi, którzy dokładali wysiłków, żeby w walce wykorzystać swoje nikłe umiejętności wojowników i strategów. Wszystkim, czego było trzeba, żeby robić dobre zdjęcia, było bycie z nimi. Nie mówię tu tylko o czasie, w którym czekają i organizują się, bo wojna – czy jakkolwiek wy z Zachodu chcielibyście to nazwać – musi być dokumentowana w pełni; trzeba było być tam także, kiedy to wszystko się działo, w czasie ataków. Wtedy automatycznie jest się świadkiem, to prawie jak relacja na żywo, która wychwytuje cały ten szum. Maski opadają, a ty w swoim obiektywie widzisz czystych, prawdziwych ludzi, którzy – chcąc tego czy nie – odsłaniają swoją zwierzęcą naturę. Brutalne, bolesne obrazy, takie, które zmuszają cię do zamknięcia oczu albo odwrócenia się, są częścią historii, którą opowiadasz, i dlatego trzeba je pokazać. Może są odrażające, ale wojna jest okrutna, cyniczna i zdradliwa. Jeśli ktokolwiek, także spośród dziennikarzy, wciąż tego nie rozumie, to czas zmierzyć się z tym faktem. Nie mówię tylko o obrazach z linii frontu, ale także zza niej – o ludziach, których dotykają skutki konfliktu, mimo że nie są w niego bezpośrednio zaangażowani. Są tam dzieci, które w przyszłości poniosą koszty tych straszliwych przeżyć. Ta praca to nie tylko bomby i okaleczeni ludzie, to także głód, zimno, piekielne upały i bieda. Ludzie pracujący w organizacjach humanitarnych wiedzą o tym równie dobrze, jak reporterzy. Niekiedy najtrudniej robić właśnie takie zdjęcia.

Alessio Romenzi, fotograf-freelancer pracujący na Bliskim Wschodzie, jest reprezentowany przez agencję fotograficzną CORBIS.

Tagi, , , , , , , , ,

Send this to a friend