Schweizer jounalist, 4+5/2008
„Jestem szczęśliwy, że mogę jeszcze raz przejrzeć twój artykuł (wysłuchać twojej audycji radiowej, czy twojego programu dla telewizji)”. Na pierwszy rzut oka, propozycja, że ktoś sprawdzi nasz tekst, obejrzy nasz program przed emisją, jest darem niebios, czymś co może zapobiec popełnieniu żenującej gafy. Mimo to weryfikacja faktów jest często pierwszym krokiem ku innym dążeniom, z których część może prowadzić nawet do zaplanowanej cenzury.
Zacznijmy od odpowiedzi na trzy podstawowe pytania. Po pierwsze, kim są ludzie dokonujący ostatecznej redakcji i korekty? Czy mamy do czynienia z dziennikarzami, czy z redaktorami naczelnymi, a może protagonistami artykułu?
W niektórych redakcjach powstały ochotnicze „kółka weryfikujące”, które w kwestii treści i stylu dążą do doprecyzowania tekstów, a zatem często dotyczą pojęcia gustu. Niektórzy autrozy sądzą, że ich teksty są poza wszelką krytyką. Inni doceniają pomoc z zewnątrz, tym bardziej gdy obce sugestie nie są wiążące. Jednakże w przypadku, gdy to bardziej doświadczony dziennikarz lub sam redaktor naczelny, dokonuje ostatecznej weryfikacji, sytuacja jest całkiem inna. W takich okolicznościach możliwym jest, że komentarze będą musiały być zamieszczone lub nawet, że taki artykuł w ogóle się nie pojawi w prasie. Zwłaszcza jeśli jest to „gorący temat”. Tak właśnie stało się jesienią 1988 r., kiedy szwajcarski dziennik Tages-Anzeiger ujawnił kompromitujące powiązania męża ówczesnej przewodniczącej Rady Federalnej Szwajcarii, Elisabeth Kopp. Artykuł doprowadził do tego, że Kopp, pierwsza w historii kobieta piastująca tę funkcję, zrezygnowała. W tym czasie, to czy artykuł ujrzy światło dzienne, czy też nie, zależało w znacznej części od osoby odpowiedzialnej za dobór sensacyjnych wiadomości. W tym i w innych przypadkach formy dziennikarskiej weryfikacji podważały kulturę dziennikarską panującą w redakcjach. Jednak z drugiej strony, jeśli to ”ludzie z zewnątrz” zajmują się weryfikacją, taka ingerencja może z łatwością naruszyć etyką konkretnego dziennikarza.
Po drugie, jakie są cele osób weryfikujących? Jeśli składnikiem czynnym danego środka nasennego jest gaboxadol, a nie gaboxadan, autorzy artykułu na ten temat będą wdzięczni za jakąkolwiek wskazówkę, która może zapobiec takim błędom. Stąd otwarte stwierdzenie wielu redaktorów uprawiających dziennikarstwo naukowe, że wolą jak twierdzenia ich rozmówcy autoryzują, chociażby ze względu na złożoność zagadnienia, prawdziwi fachowcy. Dziennikarze biznesowi, obawiając się ewentualnych skutków potencjalnych błędów, na przykład skutków ekonomicznych albo hipotetycznych pozwów do sądu, także wolą gdy ich materiały przeglądają eksperci. Oczywiście błędy rzeczowe stwarzają wśród czytelników wrażenie, że mają do czynienia z byle jakim artykułem niewydarzonego pismaka. Jeśli ktoś jest wystarczająco głupi i przekręca nazwę ważnej instytucji, kto zagwarantuje, że nie przekręci czegoś jeszcze ważniejszego?
Po trzecie ważne jest, czy mamy do czynienia ze sprawdzaniem tekstu słowo w słowo, czy inne aspekty, kontekst, też są brane pod uwagę? Rażącym przykładem, o którym miał zadecydować Swiss Press Council (Szwajcarska Rada Prasowa) w 1995, był wywiad z Antonem Cottierem, ówczesnym prezesem partii CVP, który został opublikowany w szwajcarskim magazynie informacyjnym Facts. Najwidoczniej istniało kilka wersji wywiadu, i w końcu Facts wybrał do publikacji wersję nie dość, że daleką od oryginału, to jeszcze nie autoryzowaną przez osobę, z którą przeprowadzano wywiad. W dodatku Facts mając problemy ze sposobem sformułowania oryginalnych wypowiedzi, opublikował je w bardzo zmienionej formie. To spowodowało, że Cottier wniósł zażalenie na Press Council, podważając zarówno profesjonalizm dziennikarzy przeprowadzających wywiady oraz ich etykę, a także oskarżając ich o naruszanie „jego prawa do bycia jedynym właścicielem własnego słowa” i naruszanie dóbr osobistych. Zarządzający pismem Facts, Jürg Wildberger i Catherine Duttweiler, skrytykowali Cottiera za wprowadzenie tak poważnych zmian w tekście, który autoryzował, dodając że przedstawianie czytelnikom tak zniekształconej wersji uważają za skrajnie nieodpowiedzialne.
– Rada Prasowa tymczasem udzieliła reprymendy obydwu stronom sporu i zdefiniowało reguły postępowania w takich sytuacjach – tłumaczy Esther Diener-Morscher, wiceprezydent SPC. Wywiady ukazujące się jako wypowiedzi, słowo w słowo muszą być autoryzowane, udzielający wywiadów mają prawo by sprawdzać takie zapisy. To samo dotyczy niebezpośredniego cytowania cudzych słów. – Dziennikarze nie powinni iść po najmniejszej linii oporu”, dodaje Diener-Morscher. Jednakże mają również prawo do ujawniania tego co dzieje się za kulisami – na przykład informując swoich czytelników, czy osoba udzielająca wywiadu żądała unikania pewnych pytań czy tematów. Ponadto udzielający wywiadów nie mają prawa do zmiany znaczenia swoich odpowiedzi, usuwania, czy dodawania czegokolwiek. Jedyne co mogą, to korygować błędy rzeczowe. Jeśli dwie strony nie uzgodnią ostatecznej wersji, szef danego medium ma prawo nie publikować artykułu. Może też poinformować odbiorców o próbach „przeciągania liny” za kulisami.
– Osobiście wolę gdy moi rozmówcy sprawdzają wszystkie moje teksty – mówi Georges Wüthrich (Blick), cytując wywiad, jaki przeprowadził dla swojej nowej rubryki “Hart gefragt” (luźno przetłumaczonej jako „czas na grillowanie”). Jego rozmówcą był Eugen Haltiner, były menedżer UBS i obecny prezes Swiss Federal Banking Commission. – Haltiner dokonał tylko kilku korekt. Wszystko jest OK. Większość ludzi nie komplikuje, a objaśnia. Jednakże jak przychodzi do radzenia sobie z dużą ilością profesjonalnych biur prasowych, Wüthrich ma inne doświadczenia. – Ci od PR mają za zadanie masowo wpływać na treść każdego z wywiadów. Są w rzeczywistości ważniejsi od samych osób, z którymi przeprowadza się wywiad. W przypadkach gdy, jak na gust Wüthricha, ingerencja była zbyt duża, dziennikarze woleli nie publikować tekstu. Póki co taka sytuacja jest wyjątkowa i wymaga stałej elastyczności, zaś większość gazet ciągle woli drukowanie na nowo zredagowanego tekstu niż czystej kartki.
– Niektórzy przeprowadzający wywiad lubią mówić rzeczy, które są „nieoficjalne”, tłumaczy Peer Teuwsen z Weltwoche.
Jest to coś czego on nie akceptuje: – To robi ze mnie ich wspólnika. Ja chce wiedzieć tylko to, o czym mogę napisać. Większość jego rozmówców akceptuje tę zasadę. – Zwykle chcą zrzucić coś z serca. Więc ta poufna postawa jest niczym innym jak tylko pozą. George Wüthrich pamięta jak kiedyś, tuż po wywiadzie z Koffim Annanem zapytał jego rzecznika prasowego, czy ten chciałby sprawdzić przygotowany tekst. – Rzecznik popatrzył na mnie, prawie zszokowany, i powiedział „wszystko jest zawsze oficjalne”. Takich sytuacji życzyłbym sobie zawsze. Wszystko co mówią nasi rozmówcy powinno być oficjalne i gotowe do natychmiastowej publikacji.
Dotyczy to wszystkiego, co wychodzi poza wypowiedzi cytowane dosłownie. Przynajmniej teoretycznie. Według informacji zawartych w broszurze Mit den Medien sprechen (Komunikacja z mediami) opublikowanej przez związek dziennikarski Impressum, wynika że „jeśli jakieś osiągnięto jakieś porozumienie, co do kształtu tekstu, dziennikarze powinni ograniczyć się do poprawiania materiału pod względem jego treści merytorycznej, a nie formy”. Jednakże kontrola faktów, często zmienia się w furtkę dla innych form ingerencji w tekst. Lokalny redaktor porównuje taką sytuację do wizyty na jarmarku, tłumacząc, że „ci, którzy zauważą błąd merytoryczny często oczekują, że oddam im przysługę, i na przykład tu coś wytnę, a gdzie indziej coś dodam … – Często ludzie, którzy mają własne mocne wyobrażenie o sobie, są najbardziej wybredni. Z uwagi na to, że to bardzo osobisty biznes, wielu dziennikarzy poddaje się i przekazuje swoje teksty do autoryzacji, co kończy się zazwyczaj łzami, ponieważ rzadko kto widzi się takim, jakim widzą go inni. Dla Esther Diener-Morscher pokazuje to jeszcze jedną otwartą i zamkniętą sprawę: „Portret jest wynikiem samodzielnej pracy dziennikarskiej, czymś czego nie oddałabym do sprawdzenia”. Margrit Sprecher, autorka wielu uznanych portretów i biografii, tłumaczy, że jej tekst zatytułowany Der Sonnenkönig (“Roi Soleil”) o prezesie FIFA Seppie Flatterze, nigdy nie ukazałby się w druku, gdyby czekała na pozwolenie Blattera. Z uwagi na to, że odmówiła autoryzacji, Sprecher nie mogła przeprowadzić z nim choćby jednego wywiadu. Tak więc oparła swój portret na obserwacji jego publicznych wystąpień oraz na tym, co na jego temat usłyszała od innych.
To w strefie lokalnego i regionalnego dziennikarstwa ludzie wyrażają czasem najbardziej niedorzeczne żądania. Niezależna dziennikarka opowiedziała mi kiedyś o wydarzeniu, o którym musiała zrobić reportaż. Spotkanie było zorganizowane przez Ministerstwo Finansów szwajacarskiego Zug: – Niewinne spotkanie sprowadzające się do tego kto z kim uścisnął sobie dłoń – objaśnia autorka. Jednak podczas spotkania dyrektor finansowy poprosił ją na stronę. – Chciał sprawdzić mój tekst przed jego publikacją mówiąc, że jest to normalna procedura stosowana przez wszystkie władze wydziału.
Odmawiała – do momentu, kiedy był on gotowy zapłacić jej honorarium w wysokości 3 000 franków szwajcarskich. To rozstrzygnęło sprawę. Oczywiście nie była to ani transakcja, ani nie było żadnego protestu. – Chcieli mnie tylko zastraszyć – wnioskuje.
Dla niektórych zastraszanie to za mało. Tak ja w przypadku przedsiębiorstwa kolejek górskich, które zwołało konferencję prasową, by nadać rozgłos faktowi, że film o snowboardowcach będzie kręcony w okolicy. Redaktor naczelny lokalnej gazety napisała o tym artykuł, uzupełniony wstępem redakcyjnym pełnym ostrej krytyki. – Musieli przewidzieć mój negatywny werdykt i robili wszystko by zapobiec publikacji. Nawet nie wzbraniali się przed groźbami, sugerującymi, że mają “władzę by ją zrujnować”. Mimo to wstęp redakcyjny pojawił się, i był to początek długiej gehenny. Przedstawiciele przedsiębiorstwa górskich kolejek systematycznie starali się podkopywać jej reputację. Raz wręczyli jej podsumowanie merytoryczne po konferencji prasowej, który pojawiło się w jej artykule. Jednakże podsumowanie to zawierało wiele błędów , co później potraktowali jako „dowód”, że nie potrafi ona weryfikować faktów, o których pisze, podkreślając, że jej koledzy po fachu zrobili to właściwie. Co tydzień do redakcji trafiały dwie czy trzy skargi na jej artykuły. Wydawcy mimo wszystko stawali po jej stronie. – Nigdy nie prosiłam o pomoc w tej sprawie, wcale jej też nie potrzebowałam – tłumaczy. Ciągnęło się to przez pięć i pół roku. Aż w końcu szefowie gazety przestali jej wierzyć. Tego już było za wiele. Załamała się po kilku dniach – wypaliła się. Przez kilka miesięcy Sprecher była na zwolnieniu lekarskim, a potem zmieniła profesję na PR, konkludując, że „dziennikarstwo to faktycznie ciężki kawałek chleba.”
Rzeczywiście uprawianie dziennikarstwa wymaga silnego charakteru, jak również poparcia redaktorów i wydawców. Bo częściej niż możesz się spodziewać, tworzący media biorą udział w przeciąganiu liny z bohaterami artykułów, a i tak większość z tego, co się tam dzieje nigdy nie wychodzi na światło dzienne. Jedyną rzeczą, jaka może prowadzić do takich sporów jest sytuacja, gdzie pozornie jest dwóch wygranych i gdzie artykuły sprawdzane są przez osoby z zewnątrz. Byłoby zatem dobrym pomysłem, gdyby wydawcy zakładali „wyspecjalizowane działy sprawdzające”. Synergia, która umożliwia koncentrację mediów mogłaby być tutaj pomocna, ponieważ umożliwiłaby zorganizowanie sieci wewnętrznej pomocy zapewnionej przez różne media. Żeby jednak tak się stało, trzeba sformułować jasne wytyczne, by zapobiec jakimkolwiek niejasnościom i aby spełniały one funkcje bazy w razie sporów. Co więcej dziennikarze powinni traktować te kwestie bardziej otwarcie. Z uwagi na to, że niektórzy dziennikarze, którzy wikłają się w takie sprawy zaczynają zastanawiać się czemu to właśnie oni stają się celem takiej wrogości. Dla kogoś z zewnątrz, niektórzy dziennikarze wyglądają jak bohaterowie, którzy zawsze są najważniejsi. Bardzo często są, ale nie zawsze.