Informacje z zagranicy – jak wypełnić lukę?

18 kwietnia 2013 • Zarządzanie Redakcją • by

Jest niemal pewne, że nowe sposoby pozyskiwania informacji o świecie będą pojawiały się w trakcie naszego życia. Jednak od prawie ośmiu dekad podstawowym źródłem, dzięki któremu wiemy, co dzieje się poza naszymi (czasem dość wąskimi) społecznościami, są informacje od dziennikarzy lub korespondentów zagranicznych.

Większość dużych zachodnich agencji informacyjnych zakładało swoje biura zagraniczne i zatrudniało korespondentów w odpowiedzi na pojawienie się komunizmu, faszyzmu i wybuch dwóch wojen światowych. Niemcy w czasie wojny odegrały ogromną rolę w utwierdzaniu przekonania o konieczności zakładania biur zagranicznych. Prowadziły bowiem międzynarodowe działania informacyjne, które miały dokumentować panowanie Hitlera. To właśnie czasy wojny światowej były najlepszym okresem dla korespondentów zagranicznych. Dla wielu białych mężczyzn z klasy średniej, poszukujących przygód i międzynarodowego rozgłosu, były to złote lata.

Dzisiaj przemysł informacyjny musi sobie radzić sobie ze stopniowym podduszaniem spowodowanym przez postęp ekonomiczny i technologiczny. Przepływ informacji za pośrednictwem  światłowodów, satelitów, wreszcie – Internetu, wymusza ich odpowiednie przetworzenie. Natomiast konieczność ich dostępności przez 24 godziny na dobę, przez 7 dni w tygodniu, oraz to, że są w dużej mierze darmowe, prowadzi do rzeczywistego zanikania tradycyjnych mediów. Gazety, będące jedynie wychudzonymi wersjami samych siebie z przeszłości, w coraz większym stopniu zmuszone są oszczędzać każdy grosz.

Pytanie: Który rodzaj informacji jest najkosztowniejszy?

Odpowiedź: Informacje z zagranicy.

Mizerny stan spraw zagranicznych

Według raportu Reuters Institute z 2010 r. presja ekonomiczna związana z pozyskiwaniem informacji z zagranicy spowodowała, że w ciągu ostatnich 20 lat (a może i dłużej) największe zachodnie organizacje medialne stale redukowały liczbę biur i korespondentów. Doprowadziło to do znacznego spadku ilości informacji międzynarodowych. Znacząco zmniejszono liczbę zagranicznych korespondentów zatrudnianych przez amerykańskie gazety. Z podsumowania opublikowanego przez magazyn American Journalism Review wynika, że 10 gazet i jedna grupa tytułów zatrudniają w sumie 234 korespondentów. Gdyby wziąć pod uwagę tylko korespondentów pełnoetatowych, liczba ta byłaby znacznie niższa. Warto również zauważyć, że słowa „biuro” używa się często na wyrost – zwrócono na to uwagę w niedawnym artykule opublikowanym przez magazyn Columbia Journalism Review. Na przykład Washington Post ma 16 biur zagranicznych – w 12 z nich pracuje tylko jeden reporter.

Problemy natury ekonomicznej nie ograniczają się tylko do świata anglojęzycznego. Badanie przeprowadzone w 2012 r. przez federację niemieckich wydawców prasy (Bundesverband Deutscher Zeitungsverleger) wykazało, że liczba zatrudnionych dziennikarzy zmniejszyła się o 15% od roku 2000 (z 15 300 do 13 000). Niemieccy korespondenci zagraniczni nie stanowią z pewnością wyjątku – również ich od wielu lat dotykają cięcia, podczas gdy krajowe publikacje opierają się w dużym stopniu na serwisach agencyjnych. Zjawisko to nie należy do skrajnie zaskakujących, jako że utrzymywanie biura zagranicznego może kosztować setki tysięcy dolarów rocznie, a w miejscach takich jak Irak czy Afganistan – znacznie więcej. W te koszty należy wliczyć wszystko – od dodatków mieszkaniowych oraz wsparcia dla rodzin korespondentów po wynagrodzenia dla miejscowych pracowników i ochrony.

Mimo że agencje prasowe wciąż dowodzą pokaźnymi oddziałami reporterów, rozmiar światowych działań w tej dziedzinie zmniejszył się drastycznie. W obecnej sytuacji możemy albo przystosować się do tego niekończącego się reprodukowania informacyjnej mizerii, zbierania wiadomości ze skrawków, albo poszukać lepszych rozwiązań. Na szczęście pracująca w Berlinie dziennikarka, Jabeen Bhatti, ma pewien pomysł.

Zrzeszenie reporterów zagranicznych

W 2009 roku Bhatti założyła Associated Reporters Abroad (ARA) – zrzeszenie reporterów zagranicznych. Grupa składa się obecnie z ponad 100 reporterów-freelancerów, którzy działają na terenie Europy, Bliskiego Wschodu, Afryki Północnej, Azji i Oceanii. „Wiem, jak to jest pracować w redakcji”, wyjaśnia Bhatti, która pracowała jako dziennikarz zarówno w mediach drukowanych, jak i internetowych przez ponad dziesięć lat. „Chciałam połączyć najlepsze elementy takiej pracy z tym, co najlepsze w pracy freelancera”.

ARA powstawało w tym samym czasie, kiedy zachodziły zasadnicze zmiany w możliwościach (albo chęciach) całej branży dotyczących sposobów pozyskiwania doniesień z zagranicy. Zrzeszenie prowadzi „outsourcing” dziennikarzy w danym miejscu, oferuje artykuły redaktorom, odpowiada na potrzeby informacyjne całej listy klientów, na której znajdują się tak wpływowi odbiorcy, jak New York Times, Wall Street Journal, Der Spiegel, Die Welt, Der Tagesspiegel oraz Guardian.

Początkowo zespół ARA miał dostarczać informacje z Niemiec gazetom zagranicznym. Jednak zaledwie po tygodniu od rozpoczęcia działalności ARA dostało ponad 100 zgłoszeń od dziennikarzy chcących współpracować. Po tym, jak wybrano reporterów, przeprowadzono z nimi rozmowy i sprawdzono ich, ARA rozszerzyło swoją działalność na całą Europę.

Możliwości współpracy z ARA są opisane na ich stronie internetowej (prawdziwie dziennikarskim slangiem):

Ty, reporter, wysyłasz do nas pomysły na artykuły. My je opracowujemy i robimy burzę mózgów, gdzie najlepiej je wysłać, wysyłamy je i czekamy z nadzieją. Jeśli zyskują akceptację, dajemy ci znać, podajemy długość, wynagrodzenie i deadline. Ty robisz artykuł, my na koniec go redagujemy, rachunek i zapłata dla ciebie. Druga opcja: redaktorzy zwracają się do nas, gdy potrzebują kogoś gdziekolwiek – od Grecji po Japonię. My go znajdujemy i ruszamy do pracy, żeby zrobić najlepszy materiał, jaki potrafimy, nawet jeśli oznacza to rzucenie do niego trzech reporterów, żeby wyrównać różnicę czasową między Europą i USA”.

W skrócie, ARA wykorzystuje umiejętności miejscowych reporterów i przewagę, którą daje tworzenie relacji z miejsca, z którego się pochodzi (język, dialekt, dostęp do źródeł), aby przyciągnąć do siebie środki przekazu, które w innym przypadku musiałyby szastać pieniędzmi, żeby tworzyć informacje – dajmy na to – z Tunezji. „Gdybym pośredniczyła, byłabym bogata” mówi Bhatti, wyjaśniając, że nie pobiera żadnej części z wynagrodzenia reporterów oraz że ARA jest samofinansującym się przedsięwzięciem. „Jesteśmy jedynym dziennikarskim start-upem na tej planecie, jaki znam, który zajmuje się międzynarodowym dziennikarstwem, nie korzystając z dotacji”.

Mimo że ARA działa tylko od czterech lat, widoczna jest duża zmiana w typie informacji, jakich szukają redaktorzy. Wcześniej kontaktowali się z ARA w poszukiwaniu oryginalnych, pogłębionych wiadomości, które w jakiś sposób odbiegały od treści produkowanych przez AP i inne agencje prasowe. „Teraz chcą krótko i szybko. Wciąż oczekują poszerzonych interesujących treści od czasu do czasu, niemniej – chcą szybko”, mówi Bhatti. I tak się składa, że ARA robi to szybko. Kiedy wybuchła wiadomość o rezygnacji Benedykta XVI, USA Today była jedną z trzech pierwszych anglojęzycznych gazet, które wrzuciły materiał na ten temat na stronę internetową – dzięki doniesieniom ARA. Pobili nawet AP.

Choć oficjalna siedziba ARA mieści się w Berlinie, wydaje się, że działa raczej w czymś w rodzaju wspólnej cyberprzestrzeni informacyjnej. W tym sensie oczywiste jest, że technologia ożywiła dziennikarstwo typu freelance. Reporter wyposażony w smartfon i laptop teoretycznie mógłby przesyłać artykuły nawet z brzucha wieloryba. Mimo to wiele gazet i sieci telewizyjnych wciąż obcina liczbę materiałów z zagranicy. Tego rodzaju sprawozdawczość ledwo żyje, ale innowacyjne modele – takie jak ARA – pozostają kluczem zapewniającym jej przetrwanie.

 

Zdjęcie: Cameo Alfreda Hitchcocka w „Zagranicznym korespondencie”, thefoxling / Flickr CC

Tagi, , , , , , ,

Send this to a friend